Dochodziła niepełna godzina
Dochodziła niepełna godzina. Dochodziła mieszanka dojrzałych pomidorów pod nieszczelnym dachem.
Pomyślałam o lukach. Zmysłowych niepełniach. Przestała.
Przepaść oddzielająca ogień od lodu powietrza. Była w niej. Była w rozbiegu włosów na karku. Dreszcz. Wisior pomarszczonej jarzębiny na gładkiej tafli szkła – czerwień, choć wyblakła, obudziła tęsknotę. Lekko, mimochodem, zrzuciła z siebie bagaż narzuconych konieczności. Wełniany sweter. Otwartą polanę sukienki. Leżały nagie pod jej stopami, kulącymi się od zimna. Uśmiech ogrzewał i współbrzmiał.
Była sama. Była sobą. Poddała się.
Są momenty nieznoszące sprzeciwu. Są wspomnienia silniejsze od lwich pazurów. Są instynkty budujące kobiecość. A ona była kobietą. Dlaczego tak rzadko nią była?
Podzieliła dotyk przez węch. Pomnożyła smak przez potęgę. Potęgi dotknęła przekraczając szkło drzwi prowadzące w ciemność. Miała na sobie wyjątkowość skóry nastroszonej ulewą września. Miała pod sobą trawę, mokrą, zimną. Niebieską. Miała ponad sobą wszechświat, na który się wspięła. Prawdziwa i gotowa. Była mokra. Szczęśliwa. Wolna.
Otwierając oczy – czuła jedynie pewność. Zsuwający się ze śliskich dłoni bursztyn. Siłę. Widziała połamane paznokcie i podarte niebo, w którym zaistniała.
Dochodziła. Pełna godzina.