Siódma fala rozkoszy
Hotel był położony tuż przy plaży. Prosto z tarasu przechodziło się przez wąski pas piasku i można już było wejść do rozkosznie chłodnej, kołyszącej i kojącej wody...
Piaszczyste dno opadało dość ostro, więc już po przejściu kilku metrów można było pływać. Rozkoszowałam się wodą i samotnością. Piąta rano to była godzina, o której zaczyna się budzić personel hotelowy, ale goście na pewno jeszcze śpią. Mam całe morze dla siebie.
Fot. sxc.hu
A jednak nie. Kilka metrów ode mnie z wody wyłaniały się rytmicznie silne, opalone, muskularne ramiona. Ktoś płynął crawlem w moim kierunku. Odsunęłam się nieco, żeby na mnie nie wpadł, ale tuż przede mną zahamował.
- Dzień dobry! - zawołał wesoło mężczyzna z najpiękniejszymi zielonymi oczami, jakie w życiu widziałam. - Wspaniała woda, prawda?
- Cudowna - przytaknęłam, ale on już popłynął dalej.
Zrobiłam swoje 400 metrów i poszłam przebrać się do śniadania. Siedział przy stoliku przy oknie i zamachał mi przyjacielsko ręką, gdy szłam do bufetu i zupełnie nie wiem dlaczego, podeszłam do niego.
- Można? - zapytałam.
- Ależ proszę! - zaprosił mnie gestem. W całkiem przyjaznym milczeniu dobrnęliśmy do końca kawy i podziękowaliśmy sobie za towarzystwo. Miał na imię Marek.
- Będzie dziś pani jeszcze pływać? - zapytał.
- Po to tu przyjechałam - uśmiechnęłam się. - Zamierzam w zasadzie nie robić nic innego.
- Ale dziś proszę uważać, zwłaszcza po południu - ostrzegł mnie, patrząc zmrużonymi oczami na niebo. - Przy tym wietrze prądy denne mogą się dać we znaki.
- Będę uważać - zapewniłam go, bo dobrze wiedziałam, jak to jest z prądami dennymi.
I miał rację - wkrótce po południu ratownicy wywiesili czerwoną flagę, a plaża natychmiast opustoszała. Goście przenieśli się nad hotelowy basen, w którym można się było kąpać. Zostałam sama, co sprawiło mi nieukrywaną przyjemność i brodziłam sobie po kolana w wodzie szukając co ładniejszych muszelek.
- Mam nadzieję, że nie rozważa pani kąpieli? - usłyszałam za plecami głos mojego porannego rozmówcy.
- Nie - zaśmiałam się. - Szukam muszli...
I w tym momencie prąd denny dał o sobie znać, podcinając mi nogi z nieoczekiwaną siłą. Wynurzyłam się po chwili prychając wodą i korzystając z pomocnej dłoni mojego towarzysza.
- No i proszę - śmiał się, wyciągając mnie z wody. - Złowiłem panią całkiem jak rusałkę.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie zdążył, bo prąd podciął nogi także i jemu - a za chwilę także i mnie. Poleciałam prosto na niego lądując o kilka centymetrów od tych pięknych zielonych oczu - i okazało się, że nie mogę od nich oderwać wzroku...
On przyciągnął mnie bliżej siebie i łagodnie sięgnął po mój podbródek przyciągając go do swoich ust. Ten pierwszy pocałunek był cudownie delikatny, długi, rozkoszny i smakował morzem... Sama nie wiem, kiedy zdjęłam sukienkę. A może to on ją zdjął...? Wiem tylko, że dosłownie po kilku chwilach staliśmy w wodzie po pas zupełnie nadzy, wtuleni w siebie do granic możliwości. Moje biodra odruchowo wpadły w hipniotyczny rytm wody i zaczęły się ocierać coraz gwałtowniej o jego rosnącego penisa...
Wtedy on pociągnął mnie nieco głębiej pod skalistą ścianę, oparł plecami o skałę i wszedł we mnie jednym pchnięciem i z całem siły. Krzyknęłam, a on zaczął się we mnie poruszać powoli, mocno i dokładnie w rytm falującej wokół morskiej wody. Jej dotyk jeszcze potęgował moje doznania i chwilami naprawdę nie wiedziałam, czy moje piersi pieszczą jego ręce, czy to dotyk kolejnej siódmej fali...
Szalałam z rozkoszy, która rozlewała się po całym moim ciele - jak woda, która falując byłą dodatkową pieszczotą, która zwielokrotniała doznania do granic możliwości. Już nie mogłam...! Czyłam, jak nadchodzi wielki orgazm, orgazm stulecia, który zdarza się tak rzadko... A on, jakby to wyczuł, nagle przyspieszył. Jego ręce przywarły do mnie drapieżnie, a jego usta zaczęły pieścić moje piersi. Czułam się, jakby mnie przebijał na wylot, a on uderzał i uderzał, i uderzał...
Gwałtownie wypchnęłam biodra do przodu, żeby wchłonąć go jak najgłębiej, a on ostatnim spazmatycznym uderzeniem wytrysnął we mnie z całej siły. Krzyknęłam z rozkoszy, a on zawtórował mi krzykiem i oboje przywarliśmy do siebie jeszcze mocniej.
- Jesteś cudowna, cudowna, cudowna, moja rusałko - szeptał między pocałunkami, które rozpalały mnie tak, jakby to zupełnie ktoś innych kochał się dziko dopiero co pod skałą.
Poddałam się mu bez słowa protestu. Bo czym można walczyć z żywiołem? I czy to ma jakikolwiek sens...?