Zagubiona w górach
Może to w końcu ta ścieżka... No nie, to znowu nie tu. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: zabłądziłam w górach. I nawet nie wiem, jak wezwać pomoc.
A wszystko zaczęło się od głupich kilku kroków po górskiej ścieżynce. Wyszłam na spacer z mojego hotelu w Karpaczu i uzbrojona w mapę oraz przewodnik wyruszyłam w góry najbliższym niezbyt trudnym szlakiem. Trasa długości około 30 kilometrów robiła coś w rodzaju łuku wokół miasta. I wszystko byłoby dobrze, gdybym po przejściu mniej więcej połowy trasy nie dała się skusić i nie zboczyła na górską ścieżkę, której nie było na mapie.
Wiem, że to głupie, zwłaszcza gdy się jest osobą, która w góry jeździ rzadko i nie ma doświadczenia w chodzeniu po górskich szlakach. Ale zawsze tak miałam: gdy widziałam jakąś ścieżkę biegnącą nie wiadomo dokąd, nie umiałam się oprzeć, by nie przejść nią przynajmniej kilku kroków. Zwłaszcza jeśli była malownicza i jeśli po kilku metrach tajemniczo ginęła za zakrętem...
A ta właśnie taka była. Obrzeżona kwitnącymi na żółto i odurzająco pachnącymi krzewami wiła się wzdłuż niewielkiego górskiego strumyka, który pewnie wysychał, gdy lato było gorące, ale teraz jeszcze radośnie szemrzał wśród kamyków. Szłam coraz dalej, zachwycona urodą tej zagubionej ścieżynki i w ogóle nie zwracając uwagi na to, dokąd idę.
Ścieżka krzyżowała się z innymi ścieżynami, to zagłębiała w las, to biegła jego skrajem, ciągle tak samo piękna i gdyby nie słońce, które wyraźnie zaczęło się skłaniać ku zachodowi, w ogóle bym nie pomyślała, że czas wracać. Ale zeszłam ze szlaku mniej więcej w połowie drogi, co oznaczało konieczność przejścia jakichś 15 kilometrów do Karpacza. Dni w czerwcu są długie, jednak jeśli chciałam dojść przed zmrokiem, musiałam już zawrócić i jeszcze się pospieszyć.
Tylko że droga powrotna zaprowadziła mnie wcale nie do tego strumyka, skąd miałam prostą drogę na szlak, ale do jakiejś nieznanej górskiej polany wśród buków. Zdrętwiałam. To znaczy, że na którymś skrzyżowaniu musiałam skręcić nie w tę stronę, co trzeba, a w dodatku nie miałam najmniejszego pojęcia, w którą stronę teraz iść.
Usiadłam na zwalonym pniu, wyjęłam przewodnik i mapę mając nadzieję, że z nich uzyskam jakąś podpowiedź, gdzie jestem. Niestety, nie uzyskałam. Weszłam na drzewo, żeby rozejrzeć się po okolicy, zobaczyć, czy gdzieś nie widać jakiejś osady - ale wokół mnie rozciągały się tylko góry. Mojego strumyka też nie było widać. To gdzie ja do cholery jestem?!
Z determinacją ruszyłam ścieżką w kierunku, z którego wydawało mi się, że przyszłam, i po godzinie marszu doszłam nad strumień. Tylko że niestety nie był to strumień, ktory mi towarzyszył rano - ten był o wiele większy, były w nim nawet miejsca, w których dałoby się popływać.
Zaczynało się zmierzchać, a ja dalej nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Usiadłam nad wodą na malutkiej piaszczystej plaży i zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Będą mnie szukać? Na pewno, powiedziałam w hotelu, że idę w góry. Ale kiedy? I czy znajdą, skoro zeszłam ze szlaku...?
Moje niewesołe rozmyślania przerwał szelest gałęzi. Na brzeg potoku wyszedł mężczyzna obuczony naręczem polan. Stanął równie zaskoczony moim widokiem jak ja jego.
- Dzień dobry! Pani do mnie w gościnę? - zaśmiał się pokazując idealnie białe zęby. - A to zapraszam!
Uśmiechnęłam się.
- Zgubiłam się - wyjaśniłam. - Zeszłam ze szlaku na boczną ścieżkę i doszłam aż tutaj, a nie umiem wrócić. Czy może mi pan powiedzieć, jak dojść stąd do Karpacza?
- Stąd to jeszcze jakieś 20 kilometrów, nie zdąży pani przed nocą i sama tam nie trafi - wyjaśnił. - Trzeba by iść na skróty, miejscowy by potrafił, ale skoro pani nie zna gór... Zapraszam do mojej sadyby, może niezbyt komfortowa, ale przynajmniej pani nie zmoknie. A rano zaprowadzę panią na szlak.
No to się urządziłam! W pierwszej chwili chciałam mimo wszystko wymusić na nim, żeby pokazał mi drogę, ale wiedziałam, że miał rację. Robiło się już ciemno i nawet gdybym znała drogę, nie zdołałabym dojść do Karpacza za dnia.
- Dziękuję bardzo za nocleg, obawiam się, że będę musiała przyjąć pana propozycję - westchnęłam. - Ale dlaczego powiedział pan, że mogę zmoknąć? Przecież nie pada. Czyżby rosa była tu tak obfita?
- Teraz nie pada, ale za jakieś trzy godziny będzie, po zachodzie słońca - wyjaśnił.
Spojrzałam na niebo. Czyste bez jednej chmurki. Skąd ten deszcz?
- Tu w górach szybko zmienia się pogoda - wyjaśnił, jakby czytał mi w myślach. - Czuję wilgoć w powietrzu. Dobrze, że panią znalazłem, gdy jest mokro, ścieżki są bardzo śliskie, mogłaby pani złamać nogę.
Idąc z biegiem potoku doszliśmy do obszernej polany, na której stała drewniana chata. Wokół niej rozciągały się schludne grządki warzyw otoczone płotem. Nieco dalej widać było drzewa owocowe, których szeregi dochodziły aż do potoku. Rajski zakątek! Mężczyzna otworzył drzwi drewnianego domku i gestem zaprosił mnie do środka.
Zobaczyłam wnętrze bardzo prosto, ale wygodnie urządzone. Po prawej stronie znajdował się niewielki aneks kuchenny, na wprost - coś w rodzaju dziennego pokoju z wygodnymi fotelami i kanapą stojącymi przed kominkiem oraz ścianami zastawionymi regałami z książkami. Nieco dalej były schody na górę i kilkoro drzwi do dalszych pomieszczeń.
- Bardzo tu u pana ładnie - powiedziałam, z prawdziwą ulgą zdejmując plecak i stawiając go przy drzwiach.
- Mieszkając z dala od ludzi wcale nie trzeba rezygnować ze wszystkiego, co wymyślili - zaśmiał się. - Pewnie jest pani zmęczona: proszę tu zostawić plecak i wykąpać się w potoku, dopóki jest jeszcze ciepło. Mam wprawdzie bojler i mógłbym nagrzać wody, ale latem go nie używam, trwa to zbyt długo, zresztą kąpiel w potoku jest przyjemniejsza. A ja w tym czasie zrobię coś do jedzenia.
- Och, dziękuję - powiedziałam z wdzięcznością, wyciągając z plecaka rzeczy na zmianę. Bo może jestem niedzielnym wędrowcem, ale plecak zapakowałam zgodnie ze wszystkimi zasadami i miałam ubranie na zmianę na wszelki wypadek.
Po wypluskaniu w potoku i porcji aromatycznego pieczonego mięsa czułam się jak nowo narodzona. Okazało się, że mój nowy przyjaciel ma na imię Grzegorz i jest leśniczym. Teraz on poszedł się wykąpać, a ja popijałam aromatyczną ziołową herbatę, którą mi zaparzył i odpoczywałam.
Nagle ciszę przerwał głośny chlupot i trzask, jakby coś ciężkiego upadło na ziemię. Zerwałam się i podbiegłam do okna: Grzegorz właśnie podnosił się z wody, widocznie poślizgnął się na kamieniu. Zapatrzyłam się na jego cudownie muskularne ciało, lśniące od wody w świetle wschodzącego księżyca. Był tak niewiarygodnie męski i seksowny, że nie mogłam od niego oderwać oczu.
Nagle Grzegorz podniósł wzrok i zobaczył mnie stojącą w oknie. Nie odwróciłam wzroku, jakby przy tym oknie trzymała mnie jakaś nieznana siła. A on wyszedł z wody nagi i nie spuszczając ze mnie oczu podszedł do domu i otworzył drzwi zapraszając mnie na zewnątrz. Wyszłam w tę niezwykłą noc, jasną jak dzień od księżycowej poświaty. Pod bosymi stopami czułam trawę miękką jak aksamit i pachnącą tak odurzająco, że chwilami czułam się jak we śnie... Szłam powoli napawając się urokiem tej nocy, prosto w ramiona mężczyzny, który mnie pragnął.
Zdjęłam powoli koszulkę i szorty, stałam tuż przed nim naga tak jak on. Także i moje ciało mieniło się od księżycowego blasku. Połozyłam ręce na jego piersi i jakby ten gest przełamał jakiś czar: Grzegorz nachylił się ku mnie chciwie i zaczął mnie całować z dziką namiętnością, z zachłanością, przyciągając do siebie coraz bliżej moje ciało. Oddawałam mu pocałunki zdyszana, drżąca, szalona z rodzącej się rozkoszy, której jeszcze dziesięć minut temu nawet nie podejrzewałam. Cała byłam pragnieniem, by mnie posiadł, by mnie zdobył, by przebił mnie na wylot tu zaraz, na tej trawie, pod gołym niebem, z całą dzikością i siłą, na jaką może się zdobyć...
Osunęliśmy się na trawę, cały czas spleceni w uścisku, a Grzegorz wszedł we mnie nieoczekiwanie jednym potężnym pchnięciem, które sprawiło, że krzyknęłam z rozkoszy i oplotłam go nogami, by wchodził we mnie jeszcze mocniej i jeszcze głębiej, z całej siły, dziko, szaleńczo, jeszcze, jeszcze... Nie było pieszczot, nie było czułości i zdobywania. Był tylko dziki pierwotny seks, dzika pierwotna żądza mężczyzny i kobiety. I to doprowadzało mnie do szaleństwa z rozkoszy.
Jego również. Brał mnie silnymi, zdecydowanymi pchnięciami, które czułam aż w czubkach palców. Był brutalny, ogarnięty żądzą, silny i rozkoszny. Dokładnie taki, jakiego pragnęłam tu i teraz.
- Boże, jaka jesteś słodka - szeptał mi prosto w ucho uderzając coraz mocniej i mocniej.
Byłam oszalała od ekstazy, a on kochał mnie i kochał jakby nigdy nie miał skończyć. Powtarzające się spazmy rozkoszy trwały całą wieczność i miałam wrażenie, że już nie wytrzymam, że nie dam rady, chciałam go prosić, żeby przestał, przerwał, bo nie zniosę tego dłużej, nie tyle - gdy poczułam, że zbliża się do finału. I zaczął uderzać jeszcze szybciej i jeszcze mocniej, czułam się jak w objęciach młota pneumatycznego - i po raz kolejny zatraciłam się w orgazmie. Nawet nie byłam w stanie powiedzieć, który to już raz.
On doszedł wkrótce po mnie, a ja czułam falę spermy, która uderzyła w moje wnętrze, przedłużając mój własny orgazm do nieskończoności. Krzyczałam, a echo niosło mój krzyk rozkoszy po całych Sudetach. Jak to dobrze, że człowiek czasami gubi drogę. Dzięki temu może znaleźć to, co naprawdę ważne.